aaa4 |
Wysłany: Śro 12:19, 24 Paź 2018 Temat postu: |
|
Powtorzyl swoja relacje o laboratorium Whitestone w Soda Springs i o niemal przypadkowym zauwazeniu adresu w Fadiman na pojemniku z probkami krwi.
Wstrzasy staly sie rzadsze, choc byly nie mniej bolesne. Wreszcie po czasie, ktory wydal mu sie wiecznoscia, Vincent dal gestem znak swojemu pomocnikowi, zeby ponownie zaprowadzil Bena pod prysznic. Piers i brzuch Bena byly pokryte slina i zolcia. Nie mogac ustac na zwiotczalych nogach, usiadl na brudnych kafelkach pod sciana, podczas gdy z gory lala sie na niego zimna woda. Przeciagnal kapiel, dopoki mogl wytrzymac, po czym chwiejnie wrocil na swoje krzeslo.
W tym czasie Vincent zniknal. Obok krzesla lezaly czysty, bialy recznik i starannie zlozona odziez - para drelichowych spodni, szara koszulka, cienkie biale skarpetki i para eleganckich, czarnych, wyczyszczonych na polysk butow. Tubylec gestem kazal Benowi sie ubrac.
Callahan zaczal sie zastanawiac, w jaki sposob zostanie zlikwidowany. Torturowanie sie skonczylo i oczekiwal, a nawet mial nadzieje, ze dostanie kule w glowe. Nie wiedzial juz, co o tym wszystkim myslec. Ubieranie szlo mu nieznosnie wolno. Nogi mial jak z waty, miesnie zbyt zmeczone, zeby sie napinaly, na calym ciele pelno elektrycznych oparzen, zas spuchniete, sine palce zbyt sztywne, zeby zawiazac sznurowadla. Po kwadransie przygladania sie jego wysilkom straznik przywiazal go do krzesla i sam zasznurowal mu buty. Uwolniwszy mu jedna reke, poszedl do malej lodowki w rogu izby tortur i przyniosl butelke wody i gruby baton czekoladowy. Ben sprobowal nawiazac kontakt z pilnujacym go mezczyzna.
-Rozumiesz, co do ciebie mowie? - spytal.
Straznik spojrzal nan obojetnie.
-Pytam, czy rozumiesz to, co mowie?
Jego zmaltretowane szczeki nie byly w stanie nawet nadgryzc zimnej czekolady. Nie szkodzi, pomyslal. Obolaly od wymiotow zoladek i tak nie przyjalby zadnego pozywienia. Ben pil tylko wode - popekanymi, zakrwawionymi wargami. W calym ciele czul pulsujacy bol, obrazy przed oczami na przemian rozmazywaly sie i wyostrzaly. Kiedy byl mlodszy i bardziej filozoficznie nastawiony, rozmyslal nad pytaniem, na ktore nigdy nie pozna odpowiedzi - ile bedzie mial lat i gdzie sie znajdzie w chwili smierci? Owa chwila okazala sie bardziej groteskowa i przerazajaca, niz sobie wyobrazal.
Ale dlaczego kazano mu sie ubrac?
Minelo dziesiec minut, potem nastepne dziesiec. Zbyt odwodniony, zeby sie spocic, na przemian tracil i odzyskiwal swiadomosc. Gdyby nie wiezy, spadlby z krzesla.
Otrzezwial, slyszac nagle otwarcie i zamkniecie drzwi. Przetrwal bol przekraczajacy ludzkie wyobrazenie, byl nawet w pewien sposob przygotowany na smierc, ale to, co zobaczyl, scisnelo mu piers z przerazenia. Czlowiek, o ktorym wiedzial tylko tyle, ze ma na imie Vincent, przygotowywal sie do spelnienia funkcji kata.
Wygladal jak lesny duch - stojac na rozstawionych nogach, z wyprostowana glowa, wysoki i silny, sprawial wrazenie rzezby w parku. Twarz mial pomalowana kamuflazowa farba, idealnie dobrana do koszuli i spodni, dlugie blond wlosy przykrywala komandoska czapka. Ale to nie jego stroj wzbudzil lek Bena. Mezczyzna mial na plecach kolczan z tuzinem dlugich strzal, zas w lewej rece skomplikowany luk siegajacy podlogi.
-Opowiem ci o nim - rzekl Vincent. - To jest mysliwski luk na kozly z precyzyjnym urzadzeniem celowniczym, o sile naciagu siedemdziesiat funtow, a to trzydziestojednocalowe
strzaly z wlokna weglowego. Wszystko razem proste i niezawodne. Nie mamy wiele czasu na tropienie i polowanie podczas naszych wypadow, a tu i tak jest malo grubej zwierzyny. Co ma w takim razie robic mysliwy? |
|